Przejdź do głównej treści

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Aktualności

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Link do LinkedIn

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Link do Facebooka

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Historie absolwentów: Krzysztof Ptak

Historie absolwentów: Krzysztof Ptak

„Ja często planuję. Wierzę, że każda droga zawodowa, którą chce się przejść w życiu, wymaga planu krótszego i dłuższego.”

 

  • Imię i nazwisko: Krzysztof Ptak
  • Miejsce zamieszkania (miasto, kraj): Waszyngton, Stany Zjednoczone Ameryki
  • Stanowisko: Wicedyrektor w Office of Cancer Centers, National Cancer Institute
  • Ukończony kierunek (na UJ): Biologia

Ścieżki kariery bywają bardzo różne. Pan swoją doskonale zaplanował. Od momentu wyboru studiów, krok po kroku, realizował Pan założenia, które miały przynieść oczekiwany efekt.

Ja często planuję. Wierzę, że każda droga zawodowa, którą chce się przejść w życiu, wymaga planu krótszego i dłuższego. Te plany to bardzo często szkice, niekoniecznie dokładne opracowanie kolejnych etapów działania. Zawsze byłem zainteresowany naukami przyrodniczymi, miałem więc dylemat: biologia czy medycyna. W końcu zdecydowałem się na biologię. Z wielu względów, ale, między innymi, dlatego, że dawała mi ona szeroką wiedzę z różnych dziedzin nauk przyrodniczych, w tym biomedycyny. Marzyłem również o tym, aby swoją pracę zawodową budować na polu nauki, chciałem zostać na uczelni. I ten plan, który kiedyś sobie zarysowałem, cały czas był i jest realizowany, ale modyfikuję go w zależności od potrzeb i możliwości, które się pojawiają. 

Dlaczego wybrał Pan studia na Uniwersytecie Jagiellońskim?

Nie ukrywam, że trochę z wygody. Pochodzę z Rabki. Dla mnie Kraków to było miasto pierwszego wyboru. No i Uniwersytet Jagielloński – niezwykle prestiżowe miejsce, zawsze chciałem tam trafić. Był rok 1991, wtedy wybierało się tylko jedną uczelnię. Wybrałem UJ.

Ma Pan jakieś szczególne wspomnienia związane z wydarzeniami, w których Pan uczestniczył w czasie studiów, a może pamięta Pan osoby, które Pan wówczas spotkał?

Moje wspomnienia dotyczą przede wszystkim ludzi. Miałem szczęście do poznawania wspaniałych osób. Taką był z pewnością promotor mojej pracy magisterskiej prof. Czesław Jura. Początkowo nie chciał mnie przyjąć. Twierdził, że jest na emeryturze i nie przyjmuje już studentów. Ale spróbowałem jeszcze raz – i Profesor się zgodził. Drugą osobą, która miała na mnie bardzo duży wpływ, był promotor mojej pracy doktorskiej prof. Marian Lewandowski.

Oczywiście, poznałem również wiele koleżanek i kolegów. Część tych przyjaźni istnieje do dziś, między innymi z dr hab. Renatą Burą, profesor UJ, z filologii czeskiej czy dr hab. Haliną Ślesak z Instytutu Botaniki. Wspominam także samą Uczelnię. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Krakowa, przechodzę ul. Jagiellońską, wchodzę na dziedziniec Collegium Maius, idę do Ogrodu Profesorskiego, potem zmierzam ul. Gołębią do Collegium Novum. To jest już mój rytuał: u niektórych sentyment wzbudza Rynek, u mnie – stary kampus uniwersytecki.

Wspomniał Pan w trakcie naszej rozmowy profesorów Czesława Jurę i Mariana Lewandowskiego. To były osoby, które w bardzo dużym stopniu przyczyniły się do wyznaczenia, a może nawet ukształtowania Pana ścieżki kariery.

Rzeczywiście. Kiedy prof. Jura zgodził się, bym to właśnie pod jego opieką przygotował pracę magisterską, poprosił mnie, aby przyjść do niego na początku roku akademickiego. Podczas tej rozmowy powiedział: Mam dla Pana dwa tematy pracy. Jeden bardzo trudny, eksperymentalny, wymagający poświęcenia i czasu, oraz drugi, w którym prawie wszystko jest już zrobione, trzeba tylko przeprowadzić pewne analizy. Zapytał, który temat wybieram. Odpowiedziałem, że ten eksperymentalny. Później zdałem sobie sprawę, że Profesor chciał wybadać, kim jestem, czy rzeczywiście pociąga mnie praca naukowa, czy po prostu chcę obronić „magisterkę”.

Profesor, jako kierownik zakładu, miał gabinet z przylegającą pracownią, która mieściła się w Instytucie Zoologii przy ul. Ingardena. Tam właśnie, a nie w pracowni magisterskiej, z której korzystała większość studentów, robiłem eksperymenty. To umożliwiło mi częste rozmowy z Profesorem. Opowiadał mi o swoich doświadczeniach, wyjazdach naukowych, rozszerzał horyzonty. I nie chodzi tu tylko o kwestie naukowe, ale pomógł mi ukształtować poglądy, sposób patrzenia na świat. Był moim mistrzem, czy, używając współczesnej terminologii, mentorem.

W czasach, kiedy studiowałem, wchodził na Uczelnię program Tempus (był częścią Erasmusa), skierowany do krajów niebędących częścią Unii Europejskiej. Pojawiła się możliwość wyjazdu na półroczny staż naukowy do Francji. Z początku były do wyboru dwa ośrodki: w Tuluzie i w Marsylii. Ten w Tuluzie zajmował się biologią rozwoju, czyli doskonale trafiał w moje zainteresowania naukowe. Ten w Marsylii zajmował się neurofizjologią oddychania. Okazało się jednak, że mogę jechać tylko do Marsylii – i tak naprawdę nie wiedziałem, co zrobić. To nie była przecież moja dziedzina, a wiedzę neurofizjologiczną miałem bardzo ograniczoną. Wtedy prof. Jura powiedział coś, co teraz ja powtarzam młodym ludziom: A skąd Pan wie, co Pan będzie w życiu robić? Niech Pan tam jedzie. Nie próbował mnie zniechęcić, mówiąc, że to nie dla mnie, wręcz przeciwnie: mobilizował, zachęcając do wyjazdu, mówił, że spokojnie sobie poradzę. Ta sytuacja ukierunkowała już właściwie kolejny etap mojej pracy.

W 1995 roku wyjechałem do Francji. Francuzi byli na tyle ze mnie zadowoleni, że powiedzieli, że dobrze by było, gdybym przyjechał do nich na studia doktoranckie. Postawili jeden warunek: muszę zmienić dziedzinę – odejść od biologii rozwoju i przejść na neurofizjologię oddychania. Ponadto umowa z Francuzami była taka, że połowę doktoratu finansuje UJ, połowę oni. Bez tej polskiej części nie było możliwości wyjazdu. Opowiedziałem prof. Jurze o całej sytuacji. Zapewnił, że pomoże mi znaleźć promotora pracy doktorskiej. Nie było to łatwe. Rozmawialiśmy z wieloma osobami. Nikt nie chciał się zgodzić, ponieważ neurofizjologia oddychania to była dziedzina jeszcze wtedy w Polsce prawie nieistniejąca. Był tylko jeden ośrodek – w Warszawie. W końcu udaliśmy się do prof. Lewandowskiego, który był wtedy świeżo po habilitacji. Zgodził się mnie przyjąć.

Teraz widzę, że to była niezwykle odważna decyzja z jego strony. Po pierwsze, w ogóle mnie nie znał, nie wiedział, kim jestem. Po drugie, wybrałem dziedzinę, która była mu daleka, a decydując się na przyjęcie mnie, musiał zbudować dla mnie stanowisko elektrofizjologiczne i zapewnić środki na badania, które mogły się nie powieść. Gdyby prof. Lewandowski mnie wtedy nie przyjął, prawdopodobnie nie zrobiłbym doktoratu we Francji.

Tymczasem stało się tak, że Pana studia doktoranbckie odbywały się równolegle w Krakowie i w Marsylii.

Université d’Aix-Marseille III, na którym miałem być doktorantem, wymagał podpisania umowy z Uniwersytetem Jagiellońskim. Umowa ta regulowała każdy szczegół mojego doktoratu, między innymi konieczność napisania pracy w dwóch językach, obronienia jej po polsku i po francusku przed polsko-francuską komisją i zrobienia tego w ciągu trzech lat. Umowa ta była również planem, którego miałem się trzymać – i tak robiłem. Największym wyzwaniem było napisanie pracy po polsku. Neuronauki uczyłem się w języku francuskim, nie znałem polskiej nomenklatury, która była wówczas bardzo skąpa, więc przełożenie tego na język polski było dla mnie niezwykle trudne. To wyszło w recenzji. Jednym z recenzentów był prof. Andrzej Trzebski z Warszawy, ówcześnie jeden z nielicznych w Polsce specjalistów od neurofizjologii oddychania. Ani prof. Lewandowski, ani ja nie znaliśmy go osobiście, ale nalegałem, żeby to on zrecenzował moją pracę. W recenzji prof. Trzebski podkreślił, że praca napisana jest lepiej po francusku niż po polsku. Choć pod względem merytorycznym była poprawna, wytknął mi wiele błędów językowych. Recenzję otrzymaliśmy tuż przed egzaminem kierunkowym. Profesor Lewandowski nie był zachwycony. Egzamin miałem miesiąc przed obroną – poszedł mi w miarę dobrze, ale bez rewelacji. Zacząłem się trochę obawiać samej obrony – a tymczasem zostałem kompletnie zaskoczony. Profesor Trzebski zamiast przeczytać recenzję, jak to zazwyczaj się robiło, zaczął opowiadać o mojej pracy. Podkreślił jej wysoki poziom merytoryczny i zaznaczył, jaki to jestem wybitny. Zasugerował także, by zgłosić pracę do nagrody premiera, którą rzeczywiście później dostałem.

Prócz doktoratu polskiego z UJ i francuskiego z Université d’Aix-Marseille III, dostałem również stopień doktorski przyznawany przez EUROBIO (European Association of the University Departments of Biology). Był to pierwszy tego typu doktorat w Polsce. W „Gazecie Wyborczej” i w „Polityce” nazywano go „doktoratem potrójnym”. Nasz kraj starał się wówczas o wejście do Unii Europejskiej i takie wydarzenie było potwierdzeniem, że integrujemy się z instytucjami unijnymi również w zakresie nauki.

Znał Pan doskonale język francuski, uwielbiał Francję, a jednak wyjechał do Stanów Zjednoczonych i mieszka tam od 24 lat.

Kiedy szukałem możliwości robienia stażu podoktorskiego, znalazłem dwa miejsca: Uniwersytet Stanu Tennessee w Memphis oraz Northwestern University w Chicago. To drugie miejsce zasugerował mi mój ówczesny szef we Francji prof. Roger Monteau. Dostał zapytanie od jednego ze swych znajomych, prof. Donalda McCrimmona, czy ma kogoś godnego polecenia do odbycia stażu. Roger zachęcił mnie, abym pojechał do Chicago, bo zakres tematyczny był ciekawy – nadal była to neurobiologia oddychania, ale, pomimo badań elektrofizjologicznych, było to również zastosowanie metod biologii molekularnej w celu charakteryzacji właściwości komórek nerwowych w sieci neuronalnej, odpowiedzialnej za aktywność oddechową ssaków.

Do Chicago wyjechałem w styczniu 2000 roku i pamiętam pierwsze spotkanie z Donaldem McCrimmonem. Zapytałem go, czy w przypadku, kiedy będę miał jakiś problem, przede wszystkim techniczny, mogę się do niego zwrócić o pomoc. On tylko popatrzył na mnie i nic nie powiedział. Zrozumiałem, że ze wszystkim będę musiał radzić sobie sam. A było to wyzwanie, bo Donald wprawdzie używał metod elektrofizjologicznych do badania ośrodkowej aktywności oddechowej, ale na modelu in vivo, a ode mnie oczekiwał, ze rozwinę linie badań in vitro, co – od technicznej strony – bardzo się różni. Chwilę później zaprowadził mnie do pracowni. Miał tam swoje stanowisko do in vivo, a do in vitro nie było nic. Pusta przestrzeń. Wszystko musiałem skompletować od początku: całą aparaturę, ustalić wszystkie protokoły. Poza tym problem naukowy, który miałem przed sobą, był rzeczywiście bardzo trudny. Otóż w pniu mózgu zlokalizowana jest sieć neuronalna, generująca aktywność oddechową ssaków. W tej sieci występują neurony, które mogą mieć charakter rozrusznikowy, i im przypisuje się nadrzędną rolę w generowaniu aktywności wdechowej. Kiedy przyjechałem do Chicago, nieznany był mechanizm jonowy, który decyduje o aktywności tych komórek. Istniała hipoteza, że do aktywacji komórek rozrusznikowych konieczna jest równowaga między dwoma prądami podprogowymi – sodowym i potasowym. I moim zadaniem było wykazać, czy ta hipoteza jest prawdziwa.

Niektórzy mi mówili, że to nie wyjdzie. Miałem 27 lat, nie posiadałem tak zaawansowanej wiedzy i doświadczenia, żeby budować wszystko od zera. Ale wziąłem się za pracę, przyglądałem się i uczyłem od innych – i udało się! Opublikowałem kilka artykułów, obecnie dość często – jak na moją dziedzinę – cytowanych, i zacząłem być zauważany w środowisku naukowym.

Od razu został Pan rzucony na bardzo głęboką wodę.

Na szczęście, posiadam bardzo rozwiniętą zdolność adaptacji. Przystosowuję się do różnych sytuacji bardzo szybko. Nie myślę o tym, że coś może nie wyjść. Uważam, że jak mam jakieś zadanie, to muszę je wykonać. Bardzo też pomogło to, że prof. McCrimmon w niczym mnie nie hamował. Trzeba było coś kupić – to kupowałem, kiedy musiałem z kimś nawiązać współpracę – to nawiązywałem, a on nie kwestionował moich poczynań ani decyzji. Przez ponad trzy lata pobytu w Chicago poznałem bardzo wielu ludzi ze środowiska naukowego, co umożliwiło mi otrzymanie kolejnej pracy.

Czy miał Pan chwile obawy, zwątpienia?

Takie momenty się zdarzają, ale ja jestem zawzięty. Powtarzam też młodym ludziom, którzy pracują bądź chcą pracować nauce, że trzeba zakładać, że większość eksperymentów, które się przeprowadza, nie wyjdzie – ale nie można się poddawać. A gdy zaczyna coś wychodzić, to trzeba pracować czasami nawet po kilkadziesiąt godzin. Nie powinno się przerywać. Kiedy robiłem doktorat i przeprowadzałem ostatnią serię eksperymentów, pracowałem 48 godzin non stop. Miałem olbrzymią motywację, że muszę je skończyć, bo może już nie być możliwości powtórzenia. Profesor Lewandowski powtarzał i ostrzegał, że tak można pracować, kiedy się zaczyna karierę, ale nie stale, istnieje bowiem zagrożenie wypaleniem. Trzeba mieć umiar. Byłem niezwykle zdeterminowany, a kiedy widziałem, że doświadczenia wychodzą, byłem w stanie pracować godzinami! Nie myślałem w kategoriach work-life balance.

Z Chicago przeniósł się Pan do Waszyngtonu i podjął tam studia MBA w zakresie nauk o życiu, biznesie i administracji. Dlaczego akurat takie?

Kiedy jeszcze byłem w Chicago, wciąż myślałem o tym, aby w pewnym momencie mieć własną grupę badawczą. Ale jeszcze było za wcześnie, aby szukać pracy akademickiej jako assistant professor. Postanowiłem zrobić drugi staż podoktorski. To jest bardzo częste. Celem drugiego stażu jest poszerzenie linii badawczej i opublikowanie kolejnych artykułów naukowych. Jak wspominałem, w Chicago, dzięki prof. McCrimmonowi, poznałem wiele osób. Niektórzy sami pytali, czy chciałbym u nich pracować. Ja jednak zwróciłem się do prof. Jeffa Smitha, który był jednym z najlepszych badaczy w dziedzinie neurofizjologii oddychania. Wiedział, kim jestem i co robię, więc przyjął mnie bez wahania.

We wrześniu 2003 roku rozpocząłem pracę w National Institutes of Health (NIH), gdzie Jeff miał swoją pracownię. Tam zajmowałem się badaniem wpływu endogennej substancji P oraz serotoniny, wydzielanych z chemoreceptorów ośrodkowych jądra szwu, na aktywność oddechową ssaków. Opublikowałem bardzo ciekawą pracę, którą uważam za najważniejszą w moim dorobku naukowym. Jakiś czas później otrzymałem zapytanie z Case Western Reserve w Cleveland w Ohio, czy jestem zainteresowany stanowiskiem assistant professor. Pojechałem na dwie serie rozmów kwalifikacyjnych. Instytucja zaoferowała mi pracę, ale doszedłem do wniosku, że nie przyjmę oferty. Powiedziałem Jeffowi, że nie widzę się w pracy akademickiej. Był zaskoczony. Tłumaczył, że zmarnuję to wszystko, co do tej pory osiągnąłem. Pytał, co będę robił dalej. I wtedy stwierdziłem, że może zrobię MBA, pójdę pracować w przemyśle, może z moją wiedzą i po MBA otrzymam stanowisko kierownicze.

Moje studia MBA na Johns Hopkins University koncentrowały się na tym, co każdy biolog albo lekarz chcący założyć firmę biotechnologiczną czy farmaceutyczną powinien wiedzieć. Uczyłem się wielu rzeczy: księgowości, rachunkowości, kierowania ludźmi, prowadzenia polityki naukowej, prawa patentowego, aż po regulacje związane z prowadzeniem prób klinicznych i zatwierdzaniem leków. Te studia były niezwykle ciekawe. Po ich zakończeniu miałem zupełnie inne spojrzenie na badania podstawowe i te stosowane w biomedycynie. Nabyłem bardzo przydatną wiedzę w kontekście perspektywy rozpoczęcia pracy w przemyśle. Taki był plan, ale... Robiłem MBA w latach 2006–2009 i kiedy zmierzałem do końca studiów, rozpoczął się kryzys. Nie mogłem znaleźć pracy. Miałem dorobek naukowy, ale nie miałem żadnego doświadczenia w przemyśle, nie znałem ludzi z tego środowiska. Intensywnie szukałem – i znalazłem pracę administracyjną w National Institute of Health (NIH), w jednym z biur, które zajmuje się finansowaniem badań naukowych, wykorzystujących, między innymi, nanotechnologie w badaniach onkologicznych. Biuro to kierowane było przed dr. Piotra Grodzińskiego. Kiedy się spotkaliśmy, spojrzał na moje CV i zapytał o Uniwersytet Jagielloński. Powiedział, że jego siostra, prof. Małgorzata Grodzińska-Jurczak, pracuje na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi UJ (obecnie Wydział Biologii UJ). Od razu skojarzyłem nazwisko z rodziną Grodzińskich, która jest bardzo mocno związana z Uniwersytetem. Zygmunt Grodziński był biologiem i rektorem UJ, a jego syn Władysław – współtwórcą biologii środowiskowej na naszej Uczelni. Cały czas trwał więc mój związek z Uniwersytetem. U Piotra pracowałem trzy lata. Po tym czasie przeszedłem do innego biura w obrębie NIH.

Jak studia MBA wpłynęły na rozwój Pana kariery?

To jest bardzo ciekawe pytanie, wielokrotnie słyszę je od młodych ludzi, z którymi współpracuję, których spotykam. Na początku wydawało mi się, że będę rozchwytywany, bo wiem więcej niż po skończeniu tylko biologii czy medycyny. To było złudne. Nie miałem kontaktów, nie miałem doświadczenia, sama wiedza to było za mało. I to dotyczyło nie tylko mnie. Poznałem inne osoby, które zderzyły się dokładnie z tym samym problemem: nie miały doświadczenia w przemyśle i trudno było znaleźć tam pracę.

Dlatego powtarzam młodym ludziom, że w przypadku MBA dobrze jest je zrobić w momencie, kiedy się już gdzieś pracuje, i firma, która cię zatrudnia, pokrywa koszty takich studiów. Wtedy zwiększasz swoje kompetencje i możesz w tej firmie awansować, objąć lepsze stanowisko.

Krótko mówiąc, przeniesienie kariery ze świata nauki do świata biznesu nie zawsze jest w USA sprawą łatwą.

Przede wszystkim trzeba mieć doświadczenie i trzeba znać ludzi. Dla mnie wszystko zaczęło się w Polsce. To tutaj skończyłem liceum, studiowałem, poznałem wiele osób z różnych dziedzin – w Polsce miałem szeroką sieć kontaktów. W Stanach Zjednoczonych zaczynałem od zera, nie znając zupełnie nikogo. Jednak łatwiej nawiązać kontakty, kiedy jest się uczniem czy studentem niż później pracownikiem. Wtedy już, najczęściej, obracamy się w kręgach ograniczonych do dziedziny zawodowej, z którą jesteśmy związani. Bez kontaktów trudno jest przejść z jednej dziedziny do innej. Ostatnio rozmawiałem z kolegą, który skończył Uniwersytet Princeton. Powiedział mi, że w niektórych miastach, szczególnie na Wschodnim Wybrzeżu, takich jak Waszyngton, Nowy Jork i Boston, funkcjonują prężnie działające kluby absolwentów uczelni Ivy League. Kiedyś wszedł do klubu absolwentów Princeton i spotkał tam, jak stwierdził, „pół Białego Domu”. I właśnie w takich miejscach najłatwiej można poszerzyć sieć swoich kontaktów zawodowych, co może bardzo pomóc w budowaniu kariery.

Jest Pan jednym z mentorów biorących udział w projekcie mentoringowym, którzy dzielą się z naszymi studentami swoją wiedzą i doświadczeniem.

Biorę udział w tym programie, bo wiem, że młode osoby często są zagubione, mają wątpliwości, czy dobrze wybrały kierunek studiów, zastanawiają się, jak rozpocząć swoją karierę i jak nią pokierować. Często studenci mają nadmiar informacji, są przebodźcowani. Moim celem, jako mentora, jest wzbogacić ich potencjał. W czasie spotkań powtarzam, że ważne jest tworzenie opcji pozwalających na dokonanie kolejnego kroku w życiu zawodowym. Dla mnie to wyznacznik sukcesu zawodowego: osiągamy zamierzony cel, który otwiera kolejną możliwość. Czasami problemem dla studentów jest tworzenie bardzo specjalistycznych kierunków już na poziomie licencjatu. A przecież to czas, kiedy osobiste zainteresowania zaczynają się dopiero krystalizować. Dlatego uważam, że na tym etapie powinno się studiować jak najszersze, najbardziej ogólne kierunki. Powtórzę słowa prof. Jury: A skąd Pan wie, co Pan będzie w życiu robić? Dlatego najpierw powinniśmy zdobyć jak najszerszą wiedzę, a później, kiedy zainteresowania są bardziej ukierunkowane, można myśleć o konkretnej specjalizacji.

Mimo że po studiach na UJ wyjechał Pan z kraju, związek z Uniwersytetem trwa cały czas.

Jestem w stałym kontakcie z koleżankami i kolegami z roku, niektórzy z nich to pracownicy UJ. Również z prof. Lewandowskim. Gdy tylko pojawia się możliwość – spotykamy się. Profesora Jurę odwiedzałem za każdym razem, kiedy byłem w Polsce. Na UJ zrobiłem też habilitację. Było to w 2010 roku. Kiedy odszedłem od nauki eksperymentalnej, podczas jednego ze spotkań prof. Lewandowski powiedział: Słuchaj, masz duży dorobek naukowy, zrób habilitację. Może nie jest ci to do niczego potrzebne w Stanach, ale pomyśl nad tym. Ja już wcześniej o tym myślałem i rzeczywiście – habilitację zrobiłem. Zamykała ona cykl moich badań przeprowadzonych w Chicago i Waszyngtonie nad wpływem endogennej substancji P oraz serotoniny na aktywność oddechową ssaków, co przyczyniło się do wyjaśnienia etiologii zespołu nagłej śmierci noworodków.

A czym się Pan zajmuje obecnie?

W 2003 roku przyjechałem do NIH. Jest to instytucja federalna, która w Stanach Zjednoczonych zajmuje się finansowaniem badań biomedycznych i związanych ze zdrowiem. Roczny budżet NIH to około 48 miliardów dolarów. Około 10 procent zostaje przeznaczone na badania własne (i tak były finansowane badania, które prowadziłem w pracowni prof. Smitha), a około 90 procent przeznaczone jest na granty i kontrakty. NIH to Biuro Dyrektora i 27 pojedynczych instytutów skupionych na specyficznych grupach chorób. Od 2008 roku pracuję w największym spośród instytutów NIH – National Cancer Institute (NCI), który finansuje badania nad rakiem. Początkowo, kiedy w 2008 roku zaczynałem pracę w administracji, byłem dyrektorem programowym w jednostce zajmującej się finansowaniem badań nad rakiem z wykorzystaniem nanotechnologii. W 2011 roku dostałem propozycję przejścia do innego biura w obrębie NCI – Office of Cancer Centers. Zaczynałem tam jako dyrektor programowy, a od 2016 roku jestem zastępcą dyrektora generalnego. Nasze biuro kieruje flagowym programem NCI – Cancer Centers Program, który został utworzony na mocy Narodowej Ustawy o Nowotworach (National Cancer Act), zatwierdzonej przez Kongres Stanów Zjednoczonych i podpisanej przez prezydenta Richarda Nixona w 1971 roku. Program zrzesza 72 wiodące ośrodki onkologiczne w Stanach Zjednoczonych, na przykład Dana Farber / Harvard, MD Anderson, Stanford, Columbia czy Yale. Prowadzą one badania nad rakiem oraz pracują nad wykorzystaniem wyników badań, między innymi do tworzenia nowych terapii rakowych, leków czy testów diagnostycznych w celu zmniejszenia zapadalności na nowotwory oraz związanej z nimi chorobowości i umieralności. Często prowadzą badania kompleksowe – od badań podstawowych, poprzez kliniczne, do epidemiologicznych i profilaktycznych. Jako biuro określamy wytyczne: co należy osiągnąć, aby być częścią programu, jak należy skonsolidować istniejącą już infrastrukturę naukową i kliniczną w obrębie każdej instytucji, aby maksymalnie wykorzystać potencjał w celu rozwijania nowoczesnych metod diagnostyczno-terapeutycznych, prowadzenia badań naukowych i upowszechniania szeroko pojętej wiedzy na temat nowotworów w społeczeństwie. Jako zastępca dyrektora generalnego jestem włączony w każdy aspekt działalności biura, a jednym z moich głównych zadań jest koordynacja budżetu o wysokości 350 milionów dolarów – i w tym aspekcie moja wiedza ze studiów MBA, z zakresu księgowości oraz analiz finansowych, jak najbardziej się przydaje. Dodam również, że wiedza i doświadczenie z MBA na temat zarządzania ludźmi oraz prowadzenia polityki naukowej jest niezbędna, kiedy prowadzimy rozmowy z dyrektorami ośrodków onkologicznych, dyrekcją NCI czy pracownikami Kongresu i Senatu Stanów Zjednoczonych.

Praca administracyjna zapewne zabiera Panu mnóstwo czasu. Czy znajduje go Pan jeszcze, by prowadzić badania?

Niestety, badania to już przeszłość, ale poprzez moją pracę mam wgląd do większości badań czy projektów naukowych, szczególnie w onkologii, które realizowane są w Stanach Zjednoczonych.

Wspomniałem na początku, że Pana ścieżka kariery była dokładnie zaplanowana, ułożona. Opowiadał Pan o tym, jak krok po kroku realizował poszczególne etapy tej drogi. Czy uważa Pan, że młodzi ludzie, którzy kończą podobne do pańskich studia, mogą podążyć Pana śladem? Co jest istotne, by ktoś, kto chce kontynuować karierę naukową za granicą, mógł to zrealizować?

Przede wszystkim musi mieć chęć wyjazdu za granicę, i to na dłuższy staż podoktorski. Dłuższy, bo napisanie dobrego artykułu wymaga czasu, często dwóch–trzech lat. Kiedy przyjechałem do Chicago, samo stworzenie stanowiska pracy przed przystąpieniem do badań zajęło mi prawie osiem miesięcy. Artykuły są wykładnikiem tego, co się osiągnęło w nauce, i to buduje własną linię badań, na podstawie której można aplikować na stanowiska akademickie czy pozyskiwać granty. Ważna jest również determinacja w tym, co się robi, i niezrażanie się, jeśli eksperymenty nie wychodzą. Warto też czytać dużo prac naukowych, by mieć przegląd tego, co w badaniach najważniejsze.

Czy wytrwałość jest najistotniejszą cechą, którą trzeba posiadać, by znaleźć się w takim miejscu, w jakim Pan jest teraz?

Wytrwałość i zdolność do adaptacji. Ważne jest również, by poznawać nowych ludzi, czyli poszerzać kontakty.

Francja była ważnym etapem w Pana życiu, wspominał Pan, że jest frankofilem, mimo związania się na stałe ze Stanami Zjednoczonymi. Czy Francja to już temat zamknięty, czy istnieje jeszcze perspektywa kontynuowania kariery nad Sekwaną?

To temat zamknięty. Planowałem, że pojadę do Stanów maksymalnie na trzy lata, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że nie jest tam źle. To kraj dużych możliwości, który akceptuje ludzi z każdej strony świata i nie ogranicza kariery cudzoziemcom. Ato jest ważne, bo daje podstawy do dalszych działań, do robienia kolejnych kroków.

Polecamy również
Historie Absolwentów: Damian Szot

Historie Absolwentów: Damian Szot

Zjazd Absolwentów UJ 14-15.09.2024. Spotkajmy się w Krakowie!

Zjazd Absolwentów UJ 14-15.09.2024. Spotkajmy się w Krakowie!

Historie absolwentów: Roman Husarski

Historie absolwentów: Roman Husarski

Historie absolwentów: Marcin Muraszew

Historie absolwentów: Marcin Muraszew